fbpx
Zobacz więcej
Dziennik wyprawy na Kilimandżaro czyli jak ujrzałem granicę moich możliwości oraz moją 60-dziesiątkę - zdjęcie z blog podróżniczy 4challenge
28 grudnia 2019

Dziennik wyprawy na Kilimandżaro czyli jak ujrzałem granicę moich możliwości oraz moją 60-dziesiątkę

Dzięki uprzejmości, jednego z naszych tegorocznych uczestników wyprawy na Kilimandżaro, mamy przyjemność zaprezentować dziennik z wyprawy, w którym dzień po dniu przedstawiona jest wyprawa oczami uczestnika. Tekst był pisany na bieżąco, w różnych sytuacjach i warunkach. Autor postanowił zostawić go w formie w jakiej powstał, bez poprawek i wygładzeń, z oryginalną pisownią i skrótami. Zdjęcia zrobione przez autora tekstu, a także innych uczestników wyprawy.

Dzień 1 – 7 września 2019 – wylot z Polski 

godz. 19:09 Okęcie. Podróż
Ja pierniczę! lecę na Kilimadżaro! Dlaczego i po co, o tym później. Teraz czekam na samolot LOT-u do Mediolanu. Jestem w grupie liczącej 7 osób + lider grupy: Celina, która była na Kili cztery razy. Jakaś para była w Nepalu, ktoś gdzieś tam, reszta Giewont, Rysy itp. Zobaczymy, co będzie.
Bagaż nadany i najbardziej się martwię o niego, bo bez tych gratów może być trudno. Lecę, piękny księżyc, ale dlaczego poniżej nas?

godz. 23:10 Mediolan
Siedzę w samolocie do Addis Abeby. Trudno było znaleźć terminal, daleko i podobno się spóźniliśmy, ale potem i tak czekamy w kolejce. I obciach, bo naszą, polską grupę odprawiali osobno. Samolot ogromny, siedzę w środkowym rządzie, inni mieli więcej szczęścia, ale jest noc i tak przez okna nic nie widać.
Grupa zebrała się w całości na lotnisku, bo w Warszawie brakowało nam Wojtka. Ludzie młodzi lub bardzo młodzi, przewodzi trochę starsza Celina.
W Mediolanie w tym bałaganie przy odprawie, najpierw zniknął mi bilet, a potem wypadło i zbiło się lusterko dane przez Julię. 7 lat! Czego? to los okaże. Ja jestem nastawiony na dobre zmiany, w końcu tłucze się szkło na szczęście.
Kończę, bo zaczynamy kołować. Zaraz start.

Bawię się mapą lotu w 3D, po drodze obejrzałem „nasze” Kili oraz Poznań z okolicami; bez komentarza.
Lot kończy się. Ponad 6 godzin. Dwa posiłki. Trochę spałem, trochę oglądałem Władcę Pierścieni. Ogólnie spokojnie, mój współtowarzysz Etiopczyk jest rozmowny, wszystkich zaczepia ale ze mną sobie nie pogadał. Jest jednak jakaś korzyść z nieznajomości języka. Piękna, polska wymówka. Jeszcze jeden mój popis z krainy husarzy znad Grunwaldu i obrońców Monte-Cassino: podają kolację, jakaś bez smaku, kurczak ujdzie ale ryż z warzywami i oliwkami jak z polskiego szpitala. Po posiłku odkrywam torebki z przyprawami.

Dzień 2 – 08 września – lądowanie na lotnisku Kilimanjaro w Tanzanii

godz. 08:15 lotnisko w Addis Ababa
Odprawa po przylocie. Tłumy i tłok. Wszystkie rasy i wiele narodowości, również w regionalnych strojach. Wkoło lotniska mgła, ale z jednej strony widać kawałek miasta, Dołącza do nas jeszcze jedna babka. W sumie jest nas ośmiu + lider.

Lot na lotnisko Kilimanjaro.
Duży samolot, los mnie wynagrodził i mam miejsce przy oknie. Los zaraz pożałował swojej szczodrości i jako współpasażerów przydzielił dwóch Francuzów. O la, la! Sama rozkosz!
Podano nam obiad, Gardząc kurczakiem, wybrałem rybę. Bingo!

Co do widoków, to najciekawiej było przy i zaraz po starcie. W kącie lotniska, obok pasa startowego i unoszących się lub opadających Dreamlinerów, stały porzucone samoloty. Rozpoznałem polskiego, rolniczego Dromadera i jakiegoś klona radzieckiego „kukuruźnika”. Sic transit gloria…
Potem przelot nad nimi i widać, że Addis jest w kotlinie górskiej. Dalej góry, dosłownie mieszające się z kłębami chmur. Cudowny widok. Wolałem go kontemplować niż robić zdjęcia.
Przy lądowaniu nie było widać ani Kili ani Meru tylko smętny krajobraz , taki jak na nieużytkach Słonaw, nieodległych od mojego domu. Samo lotnisko Kilimanjaro przypomina stary dworzec PKS-u w Poznaniu z dostawionym niskim piętrem. To mnie zmyliło i chyba nie tylko mnie, bo w środku tłum turystów i orgia biurokracji.
Najpierw dobre półtora godziny czekania do okienka, gdzie urzędnik pracujący ewidentnie wg stawki godzinowej na poczcie, sprawdzał formularz wizowy. Każdy w nim robił mnóstwo błędów, bo instrukcja była niejasna ale to było bez znaczenia, bo liczyła się tylko powaga urzędu. Potem automatyczne zdjęcie, odciski, porównywania i wstukiwanie do kompa jednym palcem : G rz e g o rz B rz ę czy… To można było jeszcze zrozumieć, lecz następnie podawał paszport dwóm innym urzędasom, którzy nic innego nie robili tylko losowo wydawali go przy innym okienku, zresztą też otoczonym niedużym tłumem turystów. Mnie przypadł niebieski paszport izraelski, a kiedy nim wzgardziłem , dostałem swój. Mniej szczęścia miała Włoszka, która przez dobry kwadrans odrzucała inne oferowane jej paszporty, w przeważającej większości męskie. Potem do następnego okienka, a tam już z górki. 50$ i niedbała wizowa pieczątka. Całość zajęła nam bite 2 godziny.

Moshi; droga, wymiana waluty i nareszcie hotel.
Krajobraz tragiczny, nieużytki polskie wzbogacone miejscami o kozy. Smętne akacje i czerwono-szara gleba. Jakieś szopy udające domy i domki ze żwirowych pustaków udające rezydencje. Nędza bijąca po oczach.
Samo Moshi (chyba 300 tys. mieszkańców) wygląda podobnie, może trochę lepiej. Piętrowe lub dwupiętrowe budynki, często na wpół dokończone. Handel na poboczach. Bieda dawnych żydowskich miasteczek na Kresach pomieszana z nędza Cyganów na Słowacji.
Kantor wymiany walut: kuglarskie sztuczki z nominałami i data druku banknotów dolarowych, aby tylko oszwabić klienta. Wymieniłem 50$ na 115 tysięcy szylingów i wyszedłem z niesmakiem. Reszta chyba też tak się czuła. Nielegalni cinkciarze w demoludach jawili się na tym tle całkiem znośnie ( może z wyjątkiem Rumunii).
Za to ludzie na ulicy uśmiechają się i są życzliwi.
Hotel na przedmieściach w stylu kolonialnym ale bez pretensjonalności. Reszta ekipy dobiła i jest nas 12 osób i ku mojemu zdziwieniu z przewagą pań. Ktoś dojechał ze Szwajcarii( tam pracuje i mieszka), u kogoś zauważyłem paszport amerykański. Generalnie wszyscy na luzie, z wyjątkiem mojego współlokatora w pokoju, Grzegorza.
Kolacja niezła. Ja jako jedyny zamiast kurczaka lub vege wziąłem wołowinę. Jest niezła. Wcześnie po piwie Kilimanjaro, też niezłym ( 3 tys, szylingów lub 2 $ wg kursu dnia i nastroju barmana).
Jest godzina 20,30 ( 19,30 wg polskiego czasu) a ja poszedłem do pokoju. Padam z nóg i idę spać. Jestem w Afryce, u podnóża Kilimanjaro ( wciąż niewidocznego z powodu mgły) i jak tu nie wierzyć w siłę sprawczą marzeń.

Dzień 3  – 9 września – wycieczka pod Wodospad Materuni

godz. 18:40 hotel w Moshi. Wodospady
Dzisiaj były wodospady. Jedziemy busem z napędem 4×4 i małym żyrandolem z fałszywymi kryształowymi soplami pod podsufitką. Jazda górskimi drogami, pełno na nich czerwonego pyłu, bo są polne. Wyżej krajobraz coraz lepszy, zieleń (głównie bananowce) i miniaturowe poletka. Bieda ale czysto a ludzie uśmiechnięci. Przy bananowcach i uprawie czegoś ( widać jakieś sadzonki ale nie wiadomo co to) pracują kobiety. Dużo mężczyzn przy drogach. W jednym miejscu zajmują się jakąś pracą, suszą na płachtach krążki bananów, podobno do produkcji miejscowego piwa.
Widziałem parę chudych krów, raz czy drugi kurczaki ( pianie koguta obudziło mnie w hotelu; spałem 9 godzin) i dwa psiaki. Kotów „niet”Treking z góry w dolinę i pod górę, może z 1,5 h. Szeroki wąwóz, gdzieś ze 100 metrów spada woda. Mała niecka u dołu a la jeziorko, niektórzy z grupy się kąpią. Jemy lancz, który wcześniej przynieśliśmy. Widoki bajeczne. Potem przez potok na drugą stronę. Ja idę przez wodę bez butów, reszta balansuje na oślizgłych kamieniach. Dochodzimy do paru chat gdzie odbywa się rytuał produkcji kawy : obtłukiwanie ziaren, prażenie, przesiewanie i tłuczenie na proszek. Obsługują nas młodzi mężczyźni i mali chłopcy; tańczą i śpiewają, my również. Jedyną dziewczyną jest Safiani, która pomaga przewodnikowi. Kawa dobra. Składamy zamówienie na miejscowe, palone ziarna w ładnych woreczkach a 10$ za każdy.
Potem powrót do Moshi, lokalny SAM, pilnowany przy wejściu przez żołnierza czy policjanta. Kupuję przyprawy i podróżną poduszkę w kształcie zwiniętego lwa dla Julii.
Powrót, kąpiel, piwko Kili i Polaków rozmowy. Jest wygodnie i pięknie.
Moi towarzysze: pięknie wystylizowana Aga, Wojtek, wysportowana Kasia to ludzie z Korpo, Michał młody lekarz w towarzystwie prawniczki z pięknym uśmiechem Patrycji, oraz Adrian, wszyscy to kwiat samców i samic alfa. Do tego Karolina, studentka medycyny z mamą Marzeną ( mąż się pochorował i jest w jego zastępstwie), idealistka ze Szwajcarii Monika oraz milczący Grzegorz. Za chwilę narada przed dniami wejścia na Kili.

wodospad Materuni, Kilimandżaro, Tanzania
Na rozgrzewkę wodospad.

godz 22:30
Dlaczego i po co idę na Kili? Czy tylko pragnę uczcić moją 60-dziesiatkę? Czy chcę zaimponować sobie bądź komuś? A może chcę coś udowodnić? Myślę, a właściwie jestem pewien, że ani jedno ani drugie lub trzecie. Raczej chcę określić siebie jako dojrzałego wreszcie człowieka, stanowiącego o sobie i tylko o sobie. Iść. Iść i myśleć. Kiedy idę, w miarę przebytego dystansu czuję, że mój mózg się pierze, czyści, zbędne rzeczy jak zbędne dane są usuwane. Potem jest dużo wolnego miejsca, to co pozostaje jest ważne, gdzieś swobodnie krąży, odbija się i samoistnie łączy w nowe układy i związki. Zaczyna czuć się coś innego, nowego, często zaskakującego. A potem pojawiają się wnioski praktyczne, też same przez się , proste i klarowne.
Czy tego doznam na Kili? Czy po to musiałem tak daleko lecieć? Nie wiem. Kili jest niepowtarzalne. Może dlatego, że tak wysoko tkwi nad chmurami?
W samolocie obserwowałem chmury. Pojawiają się gdzieś nad 2,5 km i są do 4 km. Potem lecieliśmy na wysokości 5 km i były daleko pod nami. Wyglądają jak pastwiska, połoniny, rzeki i morza. Ale przecież te rzeczywiste przedmioty są głęboko pod nimi. Są stałe, mało zmienne a chmury są czyste, odmieniają formę na dowolną, a i my widzimy co chcemy. Czy w tym jest ich wyższość i zarazem wyższość naszego umysłu nad materią?
Tak jest i ze mną. Będę widział idee a nie trud i zawiłe ścieżki mojego życia.
Wszystko się okaże za parę dni.

Kilimandżaro, tanzania, gate, Machame route-min
Zaczynamy wejście na Kilimandżaro.

Dzień 4 – 10 września- Machame Gate – Machame Camp

godz 06:30 Machame Camp 2835m. Pierwszy obóz
Dzisiaj w nocy pierwszy raz zobaczyłem szczyt Kilimanjaro. Może wydawać się dziwne, ale góra do tej pory była dla mnie niewidoczna. Odległa mgła kryła ją zupełnie i na lotnisku, i w mieście, i nawet jak wczoraj dojechaliśmy ok. 11 do jej podnóża. Dopiero w obozie, po wyjściu z lasu deszczowego po parogodzinnym marszu, widać było jej niższy wierzchołek lub raczej podnóże Góry. Sam marsz przez las deszczowy mało atrakcyjny. Owszem pod górę, ale na początku to utwardzona ścieżka dopiero potem bardziej stromo. Drzewa porośnięte jakimiś pnączami, przypominają akacje i wierzby. Podobne klimaty można znaleźć w dolinach polskich rzek. Raz widać ogony jakiś małp na wierzchołkach. Czasami jakieś palmy. Wszyscy rozmawiają, prezentują się, ktoś wieczorem nazwał to konkursem Miss Polonia. Trafne.
Po paru godzinach marszu kończy się las i zaczyna kosodrzewina. Pierwszy obóz.
O wpół do dwunastej w nocy, kiedy za potrzebą wypełzłem z namiotu, księżyc na moment oświetlił wierzchołek i dwa wielkie języki śniegu lub lodu spływające w dół. Wystraszyłem się!
O poranku pobudka, podali herbatę z imbirem do namiotu. Dosypałem kawy „3 w 1”, co za cudowny smak!
Dzisiaj przed nami tylko 5 km ale ostro w górę.

Czasami się wspinamy…-min
Czasami się wspinamy…
_.a czasmi tak wędrujemy, trekking, machame route, kilimandżaro, tanzania-min
…a czasami tak wędrujemy.

Dzień 5 – 11 września-  Machame Camp – Shira Camp 

godz. 16:45 Shira Camp 3750m. Drugi obóz
Jestem po posiłku i drzemce w namiocie. Wkoło góry. Nim opiszę obóz, opowiem jak wygląda strona techniczna wyprawy. Jest nas 12-stu uczestników ( łącznie z Celiną), do tego jest karawana ok. 30 Afrykanów Są tam przewodnicy, kucharze, tragarze. Ci ostatni niosą namioty, w tym jeden duży, gdzie w nocy śpią, robią posiłki i gdzie mamy kantynę. A w niej śniadania, lancz i kolację. I wszystko na ciepło! To naleśniki, to jajka, to zupa, to ryż z warzywami i kurczakami. Wszystko trochę na modłę wpół europejską ale z lokalnymi smakami. Ale najlepsze jest to, że wszystko, łącznie z wodą niosą. Większość w wielkich workach na głowach, bańkach itp. Jajka w wielkich wytłaczankach albo w 5 litrowych butelkach na wodę.
Campy to są place ( pierwszy to było kamienisto-błotniste pole) gdzie stoją namioty i są toalety ( budynki murowane lub krzywe, drewniane wychodki z dziurą w podłodze; oczywiście wody brak).
Mycie w minimalnej ilości ciepłej wody (nasza obsługa ją przygotowuje, ok szklanka lub litr na głowę), na świeżym powietrzu w kucki przy baniaku. Intymne podmywanie na klęczkach w namiocie. No cóż, jakie to będą zapachy, okaże się za parę dni. Atmosfera dobra.
Teraz o dzisiejszej trasie. Stromo pod górę, między skałami, ścieżka wąska, obok coś podobne do wysokiej kosodrzewiny. Kijki są bardzo pomocne, bo stromo i wąsko. Na naszych grzbietach plecaki, w środku woda odkażona tabletkami, i to co potrzeba na szlaku. Myślę, że spokojnie 5-10 kg. Główny bagaż : ciuchy, śpiwory, odzież, podróżują w plecakach, które niosą w worach na plecach i głowie tragarze. Ale te rzeczy są w miarę lekkie, więc ciężar jest niewiele większy niż w naszych.
Wchodzimy między strome skały, chmury są pod nami. Białe morze bo jesteśmy na ponad 3 tys. metrów. Potem chowamy kijki i wspomagając się rękoma wchodzimy między głazami, a w końcu przytuleni przodem do skał, pokonujemy wąziutkie ścieżki. Co jest za naszymi plecami, łatwo się domyśleć. U niektórych występują pierwsze objawy choroby wysokogórskiej. W końcu obóz, wysokość 3375 metrów. Słonce ostro świeci mimo chłodu, filtr +50 w ochronnym kremie nie wszystkim pomaga, czuć chłodny wiatr. Jest pięknie. Widać Kili a obok księżyc w pełni.

Słońce i .. zimno.-min
Słońce i zimno.

Dzień 5 – 12 września Shira Camp – Barranco Camp

godz. 17:20 Barranco Camp 3995m Trzeci obóz. Gruba grupa
Leżę już w namiocie i prostuję kości. Póki jasno powinienem zadbać o higienę, lecz chwilowo brak mi chęci.
O 8,30 ruszyliśmy w drogę. Już dzień wcześniej podczas wędrówki u dwóch osób pojawiły się objawy choroby wysokogórskiej, u jednej silny ból głowy a u drugiej „podwojenie” rzeczywistości, jak na silnym kacu. Ale mimo to ruszają, tabletki na ból głowy aplikuje Michał, nasz lekarz. Mamy bowiem 1,5 medyka w ekipie, młodego lekarza specjalizującego się w chirurgii naczyniowej i studentkę medycyny. Lepszy i szybszy dostęp do opieki zdrowotnej niż przez NFZ, jak ktoś stwierdza. Na dół jednak wraca nasz główny przewodnik ze strony krajowców. Ma silną gorączkę itp.
Dzisiejszy cel to wejść na wysokość 4 500 metrów, odbyć krótką aklimatyzację i następnie zejść do niżej położonego obozu.
Pierwszy etap, czyli wejście na przełęcz Lava Tower przebiega szybko i stosunkowo łatwo, mimo że mamy do pokonania 700 m w różnicy wzniesień. Krajobraz przemierzany jest płaski i kamienisty. Ktoś porównuje go do Doliny Kościeliskiej. Sama przełęcz jest świetna, zwieńczona samotną, niedostępną, poszarpaną skałą. Jemy lancz i przebywamy tam ok. 1,5 godziny. Całą drogę był przejmujący zimny wiatr, który przybiera na sile na przełęczy. Kurtki, czapki, polary i rękawice są w użyciu.

Przełęcz Lava Tower, machame route, kilimandzaro-min
Przełęcz Lava Tower.

Zaczynamy schodzić ostro w dół wśród głazów, ręce i kije się przydają. Szkoda, że nie mogę robić zdjęć ale dużo ludzi i nie można stanąć. Wszystko strome i niezbyt bezpieczne, gruby żwir i kamienie osypują się pod nogami. Podobno poprzednim razem lało i z góry płynęła istna rzeka ( tak mówi Cela o swojej poprzedniej wyprawie). Wierzę bo schodzimy w dolinę potoku, teraz ledwie zaznaczonego, ale widać, że przyjmuje rozmiar rzeki podczas ulew.
Potem znowu w górę i w dół, krajobraz marsjański: same nagie skały i głazy, brak jakiejkolwiek roślinności, wszystko grafitowo-szare lub szare.
Potem powoli schodzimy w wąską dolinę, widać mały wodospad, gdzieś ślady jaskiń. Pierwsze porosty, potem pojedyncze rośliny i rodzaj zdumiewających drzew, w końcu w skalistej dolinie miasteczko namiotów. Zbiegają się tutaj 3 szlaki, więc mnóstwo ludzi wszelkich narodowości. O 16, 15 jesteśmy na miejscu. Wszyscy raptem zdrowi.
Przyjmujemy nazwę „Grubej grupy” Jeden z przewodników, znających parę słów po polsku, myli słowa i zamiast: naprzód grupa rzuca gruba grupa. Podejmujemy nazwę.

Obóz dosłownie w chmurach, Barranco camp, machame route, Kilimandżaro
Obóz dosłownie w chmurach.

po zmroku, ok.20
Wszedł księżyc i świetnie widać szczyt Kili. Giewont- ktoś woła. Rzeczywiście podobny. Wspaniały księżyc, robię nocne zdjęcia.
Z fizjologia coraz gorzej, murowany wychodek jest po drugiej stronie stromego jaru. Kto odważny niech idzie po ciemku! Drewniany kibelek jest po naszej stronie ale tak pochylony na stoku, że grozi upadkiem. Zresztą drzwi w rozsypce i smród jak stad do Moshi.Mosahi! Właśnie widok świateł tego miasta gdzieś w dole psuje co noc samotność górską prawie każdego campu. Owszem niebo gwieździście nad nami ale elektryczna mgła w dole. Dumam nad tym robiąc zdjęcia koło namiotu niedaleko większych głazów gdy dobiega od nich dziewczęcy głosik : Sikam!

Kilimandżaro w świetle księżyca, noc, kilimandżaro, tanzania-min
Kilimandżaro w świetle księżyca.

Dzień 6 – 13 września

godz. ok 19:00 Wigilia bezdomnych
Jest wieczór, ciemno. Tutaj to szybko przychodzi, zmrok, jest po 15 minutach.
Siedzimy w namiocie kantynie i siorbiemy z miseczek jakąś gorąca zupę. Ciężki dzień za nami, zaczęły się schody. Jest zimno. Nie wszyscy jedzą jakieś kiełbaski czy coś innego, co serwuje nam niezawodna kuchnia, bo nie mają łaknienia lub mają jak Adrian potężne kłopoty z żołądkiem. Jeden, milczący i jakby nieobecny Grzegorz je za dwóch. Mnie apetyt też dopisuje. Rozmowa się nie klei, główny temat to praca naszych systemów trawienno-wydalniczych.
Nagle ktoś rzuca : Wigilia bezdomnych!
Spoglądamy zdumieni i po paru sekundach wybuchamy śmiechem. Kurtki, czapki naciągnięte na uszy, niektórzy mają rękawiczki na dłoniach obejmujących miseczkę lub kubek. Twarze jednakowo smagłe, nie do końca domyte, ślady kremu z filtrem i starego kurzu gdzieś na obrzeżach twarzy. Mężczyźni mają zarost, u mnie jakieś kępki siwawej szczeciny. Wiatr wściekle szarpie namiotem, na którego ścianach para wodna zamienia się w błyszczące kryształki szronu.

Wigilia bezdomnych, kolacja, messa, kilimandzaro, machame route, odpoczynek-min
Wigilia bezdomnych.

Pierwsza rezon odzyskuje Aga, nie na próżno szef marketingu w jednym z koncernów.
– Powiedzcie dlaczego idziecie na Kili? – rzuca.
Każdy kolejno odpowiada. Najczęściej o tym aby się sprawdzić, przesunąć jakąś granicę, komuś się marzy Korona Ziemi ale utyka w połowie zdania z odpowiedzią. Marzena krótko, że idzie w zastępstwie męża, a jej córka z nią. Padają konkretne odpowiedzi. Kiedy dochodzi do mnie odpowiadam :
– Idę aby zadawano mi to pytanie.
-Jak to?- Pyta Aga i powtarza pytanie niepewna własnej artykulacji lub mojej percepcji. Powtarzam odpowiedź i nagle błysk zrozumienia w jej oczach. Na pewno pojęła, a może sama też tak sądzi?
Idziemy spać, jutro wstajemy przed świtem (o 5-tej?). Góra czeka.

Dzień 7 – 14 września Barranco Camp – Barafu Camp


godz ok 10:00 w drodze. Wielki marsz
Piątek 13-go, ciężki dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Idziemy chyba jako pierwsza grupa. Najpierw stromy kamienisty stok, chowamy kijki bo zaczyna się napęd na cztery kończyny. Głazy.
Potem już jest łatwiej. Cela odsłania powoli , dawkując napięcie kolejne cele. Cały dzień w drodze a potem w nocy atak na Kibo? Wolne żarty. Popędzamy się komendą: Leniuchy, leniuchy!

Lekka wspinaczka, trekking, machame route, kili.-min
Lekka wspinaczka.

23,30; obóz 4673 m, Barrafu Camp. Noc w drodze na szczyt.
Zapisane po powrocie.
Zbieramy się na krótki posiłek ( pojedyncza mufinka + gorąca herbata) w namiocie- kantynie. Wszyscy opatuleni w ciepłe rzeczy, w których często położyli się spać przed 3 godzinami Jest zimno. Wyglądamy na zmęczonych. Niektórzy zmagają się od dawna dni z chorobą wysokogórską. Najgorzej wygląda Adrian, który nie może jeść chyba od dwóch dni. Michał, samorzutny ale bardzo kompetentny lekarz grupy, spogląda na niego z niepokojem. Upewniamy się wzajemnie czy każdy chce wyruszyć na szczyt. Wycofanie się nie było by przyjęte jako porażka. Jesteśmy przecież tuż pod granicą 5 tysięcy metrów, po kilkunastu godzinach ciężkiego marszu. Nie możemy jednak tu dalej obozować bo może to jeszcze pogorszyć naszą kondycję.
Większość bierze ostatnią dawkę leków na chorobę wysokogórską i jakieś wzmacniające preparaty. Ja nie biorę nic, może dlatego, że nie czuję żadnych niepokojących objawów, tętno mam silne i równe (92). Nie wiem również jak mój organizm zareaguje na Diuramid, który ma też nieprzyjemny efekt uboczny. Jest to lek moczopędny a mam teraz na sobie cienkie spodnie termoaktywne, na nich wełniane kalesony, a na wierzchu grube dżinsy. Wszystko mocno spięte i dodatkowo podwieszone na prowizorycznej uprzęży. Założenie tego ponownie w ciemności i zimnie może być prawie niemożliwe. Buty z wełnianymi skarpetami, bluza termoaktywna, wełniany podkoszulek, lekki polar, ocieplana kurtka, na głowie cienka treningowa mycka, na niej wełniana czapka, a na rękach grube rękawice, uzupełniają mój strój. Narzucamy na ramiona nielekkie plecaki, bo zawierające duży zapas wody, termos z herbatą, batony wzmacniające oraz zapasowe ciepłe rzeczy. Zapalmy czołówki, kijki w dłonie i ruszamy.
Grupa wysportowanych amatorów za biurek wyrusza na swoje K2. Górska wycieczka zamieniła się w wyprawę. Jesteśmy na krańcu obozu, widać przed nami światła czołówek, nie będziemy pierwsi. Kiedy dochodzimy do stromego stoku, już wysoko nad nami unosi się wąski i kręty wężyk światełek. Skojarzenie jest jedno. Ktoś z grupy zaczyna śpiewać litanię : Słodki Jezu a nasz Panie… Wybuchamy śmiechem.
Wspinamy się krótkimi trawersami między kamieniami i głazami. Nasi przewodnicy otwierający i zamykający wężyk grupy, nawołują :
-Poole! Poole! Wolniej, wolniej!
Ale inaczej się nie da. Wspinamy się gęsiego i w świetle czołówek widzimy najpierw plecak poprzednika, potem jego pośladki a pewnym czasie jego buty. Coraz stromiej!
Co chwilę dziwaczna pielgrzymka przystaje niespodziewanie, bo coś ją blokuje. Pijemy wodę na stojąco. Michał się dopytuje o samopoczucie. Celina zakazuje patrzenia w górę lub w dół, ale każdy odruchowo zerka i zamiera. W głębokiej czerni widać wężyk światełek nad nami, a potem pojedyncze tak wysoko, że można je wziąć za gwiazdy. Pod nami jest podobnie. Ilu ludzi idzie trudno powiedzieć, ale na pewno grubo ponad setka. Jest zimno. Przekroczyliśmy 5 tysięcy metrów.
Zaczynam odczuwać ból głowy i lekkie zawroty. Nie czuję się pewnie. Michał podaje mi tabletkę Diuramidu. Teraz idę na końcu grupy, szef przewodników i jeden z nich idą za mną. Nie niosę już plecaka, mam tylko kijki. Stromizna kończy się i nagle w światełkach poprzedników, widzimy, że nad nią jest następna. Powtarza się to ze dwa razy. Jest 1,30. Różne grupy usiłują utrzymać swój gęsi szyk, czasami się mieszając, ale potem po krótkim odpoczynku, gdzie część ludzi siedzi lub leży na głazach, zbierają się, organizują i ruszają w górę. Nikt nie pozostawia maruderów samych sobie.
Zawroty mojej głowy ustępują. Dwukrotnie doganiam grupę ale tracę siły w nogach, nie mogę podnieść ich tak wysoko jak wymaga miejscami wspinaczka. To chyba nie kwestia mięśni ale chyba uboczne działanie leku. Boję się, że odezwie się kontuzja kolana sprzed 4 lat, Michał patrzy z niepokojem i zaleca powrót na dół. Krótko analizuję w głowie sytuację i oceniam, że moje zejście do obozu jest bardziej niebezpieczne niż dalsza wspinaczka. Mówię, że będę szedł w górę ale niech nie czekają na mnie, Szef przewodników przydziela mi niedużego Selima wyposażonego w walkie-talkie jako eskortę. Selim bierze mój plecak i chowa za otrzymaną dla mnie od Michała tabletkę. Podobno wskrzesza zmarłych.
Ruszamy w dwójkę. Co się dzieje w trakcie najbliższych dwóch godzin nie pamiętam w sposób ciągły. Zaczynam przysypiać, parokrotnie budzi mnie Selim który jest prawdziwym moim Aniołem Stróżem, gdyż bez niego mógłbym zamarznąć we śnie. Nie myślę o niczym. Miejscami światełka lampek przede mną i za mną parokrotnie się powielają w moich oczach. Gdzieś kołaczą w mózgu wizje ilustracji Gustava Dore do Boskiej Komedii Dantego. Michał po wszystkim mówi, że to efekt niedotlenienia.
Głazy się kończą, wychodzimy na małą platformę. Wyżej stok tworzy osypisko wulkanicznego żwiru i pojedynczych głazów. Są wśród nich jakieś twardsze ścieżki, ale to raczej dość umowne.
Uderza wściekły, zimny wiatr. Temperatura jeszcze bardziej spada. Zakładam na czapkę i szyję, nadgryziony przez mole kaptur, który w ostatniej chwili przed wyjazdem wcisnąłem do bagażu. Pomaga. Jest ciągle ciemno a mnie coraz bardziej wszystko jedno. Jakiekolwiek ambicje dotarcia na szczyt zanikają. Jest czarna noc bez końca a ja postanawiam iść w górę aż doczekam świtu. Co dalej, nie myślę. Nie wiem ile to trwa. Selim motywuje mnie mówiąc : Silny, Silny, bo taki przydomek uzyskałem wśród części poterów i przewodników na początku wyprawy.
W końcu docieramy na rodzaj przełęczy, Dostrzegam zarys szczytu innej góry.
Gwałtownie robi się szaro i widać za górą cienka kreskę horyzontu między chmurami poniżej, a czystym niebem. Na tej kresce pojawia się plama wyglądająca jak oko węża, zasłonięte powieką. Staje się krwista kroplą, jak zarodek w jajku. Raptem otwiera się, rozlewa w cienka kreskę i ostre światło zalewa stok.
Pokłońmy się słońcu! Cytat z jakiejś XIX wiecznej powieści kołacze w mojej głowie. Wyjmuję aparat i zaczynam robić zdjęcia. Potem rozglądam się, pojedyncze, przerzedzone wężyki wspinaczy idą pod górę. Widać samotnych ludzi lub małe grupki odpoczywających na stoku. Niedaleko leży jakiś Francuz a trzech towarzyszy pochyla się nad nim. Biorę z plecaka butelkę z wodą i podaję im. Z drugiej pijemy wspólnie z Selimem, przełamujemy baton energetyka i jemy.
Selim stuka mnie w ramię i pokazuje powyżej grupkę ludzi. Rozumiem, że to nasi. Są jakieś pół godziny drogi nad nami. Myślałem, że będą znacznie wyżej ale dociera do mnie, że było im równie ciężko. Widzę, że są niedaleko niższego szczytu. Umówiłem się przy rozdzieleniu z Celiną, że dotrę do niego i nie czekając na ich powrót z Uhuru , ruszę z Selimem w dół inną drogą niż się wspinałem.
Ostre, żółte, jaskrawe światło, zalewa wszystko. Ubieram górskie okulary i ruszam w górę. Wiatr ustał. Selim klepie mnie po ramieniu : Poole, poole

Dzień 8 – 15 września Szczyt – Uhuru Peak 5895m

godz. ok 7:00 Stella Pont 5730m. Pożegnanie przyjaciela
Tablica z nazwą Kilimandżaro. To niższy szczyt, ale jest już zaliczany i może być na dyplomie.
Jest cieplej. Robimy z Selimem sobie zdjęcia. Otwieram plecak, który od połowy nocy niósł z sobą i wyjmuję wydrukowane na kartce zdjęcie mojego kumpla, zmarłego nagle na początku roku, tuż po swoich 60-dziesiątych urodzinach. Trochę o nim ale też trochę o mnie.
Poznaliśmy się 55 lat temu. Chodziliśmy do sąsiednich przedszkoli, ale nasze „wybiegi” miały wspólna, drucianą granicę. Pewnego dnia zobaczyłem za siatką gościa, który miał pięknego, kremowego colta, a na rękojeści wspinał się koń z kowbojem w siodle. Gość z takim pistoletem musiał być kimś! Potem okazało się, że mieszka w sąsiedniej kamienicy. Zaczęliśmy uczęszczać do tej samej klasy w podstawówce, a gdy skierowano nas do rożnych klas w liceum, przeniósł się do mojej. Przemo. Wspólne pierwsze wycieczki, pierwsze rowery, namiot, eskapady. Zawsze w dwójkę. Nawet jak ktoś dołączył, to tylko na jeden raz.
Byliśmy zawsze z sobą zgodni i razem też niesubordynowani. Po jednym z naszych pierwszych większych turystycznych wyczynów w szkole średniej, chciano w trybie pilnym zwołać Radę Pedagogiczną. Najpierw za „prywatną” wycieczkę, a po mojej krótkiej, acz skutecznej obronie i wyjawieniu prawdy gdzie byliśmy, zarzucono nam ewidentne kłamstwo. Tyle kilometrów w 3 dni nie mieściło się w głowach! Zarzutu łgarstwa nie wytrzymałem, relegowanie ze szkoły jawiło się na horyzoncie. Wtedy za nami stanęła murem klasa, twierdząc, że jeśli z czym minęliśmy się z prawdą, to z faktem, że kilometrów było jeszcze więcej a my obliczaliśmy tylko te wynikające z mapy. Od tego czasu byliśmy na „specjalnych papierach”, co szczególnie Przemowi pomagało w okresowych problemach w nauce.
Potem przez dojrzałe lata, nasze drogi to schodziły się, to krzyżowały, to byliśmy okresami sobie obojętni. Ale gdyby nie nasze wzajemne wsparcie w dzieciństwie i wczesnej młodości, nie było by mnie dzisiaj na Kili.
Oboje też mieliśmy w podobnym czasie zachwiania i upadki. Ale nasze drogi inaczej się potoczyły. Ja trudem ruszyłem z bagażem na plecach, wąską i krętą ścieżką pod górę, nie wiedząc gdzie i jak wysoko jest szczyt. A może go w ogóle nie ma?
On rzucił obciążenia i wybrał, wygodną równą drogę, która zaprowadziła go w dół. Stracił wszystko.
Jeszcze niedawno spotykaliśmy się czasami na piwie w jego ogrodzie, który wieki temu był latem naszą prerią, a zimą Antarktydą po której Scott z towarzyszami ciągnął sanie, aby na biegunie odkryć, że jest drugi.
Do końca byli razem wierni swoim ideałom.
******
Przemo potrafił słuchać i zadawać najważniejsze pytania. Nie był mistrzem intelektu, ale nie dawał się zbywać byle czym. Wierzył, odwrotnie niż ja, agnostyk. I sądzę, że dlatego mnie je zadawał. Nigdy się przy tym nie kłóciliśmy.
Umarł niespodziewanie, w samotności, przy stole w kuchni, tam gdzie najpierw urzędowała jego babka, a potem matka, mając na oku rodzinną kamienicę i nas szalejących po podwórzu, ogrodzie, dachach i rożnych zakamarkach.
A teraz wniosłem na szczyt jego zdjęcie z naszej ostatniej, wspólnej eskapady.
Chciałem je przypiąć do tablicy ( mam z sobą dwie pinezki) ale po chwili namysłu unoszę na moment ciężki kamień i tam umieszczam, złożoną na czworo kartkę. A może powinienem zrobić z niej samolocik i puścić swobodnie nad kraterem?
Podobno niektóre ludy Afryki wierzą, że zdjęcie kradnie i więzi duszę. Jeśli tak jest, a Przemo zgodnie ze swoją wiarą ma pokutować w czyśćcu, to sądzę, że odbycie kary na najwyższym szczycie Afryki bardzo by mu się podobało.
Selim najpierw patrzy ze zdziwieniem na moje poczynania, a kiedy zrozumiał do czego zmierzam, pokiwał głową z aprobatą. Zamknąłem za sobą tę przyjaźń.

Po 7.Uhuru Peak, 5895 m. Droga na szczyt.
Rozstając się w nocy z grupą, ustaliłem z Celą, że dojdę tylko do Stela Point bo to już jest niższy wierzchołek Kili i nie czekając na powrót grupy z głównego szczytu ruszę w dół najkrótszą drogą ku obozowi. Patrzę na Selima i wskazuję ręką w dół : Camp?! Selim patrzy na mnie i wskazuje w górę : Test?
Kiwam głową i ruszam przodem na Uhuru. Wejście jest łagodne, wzniosy bez ostrych podejść, grunt twardy. Po prawej gigantyczny lej wulkanu, prawie czarny o stromych, ale równych zboczach. Po prawej, trochę poniżej lodowe zamki, olbrzymie, samotne. Błyszczą w słońcu.
Napotykam przewodników, patrzą na mnie z niedowierzaniem; uśmiechy na twarzach i klepanie po ramionach : Piter,Piter!
Potem natykam się na grupkę naszych. Nie poznają mnie , nie spodziewali mnie się tutaj spotkać. Mówię : Cześć! Celina pierwsza mnie dopada : Wierzyłam w ciebie! Jestem otoczony przez swoich.
Potem powoli na szczyt. Dużo ludzi. Tłok. Czy to już wszystko?

IMG-20190915-WA0004
Szczyt Uhuru Peak 5985m

godz. ok 8:00
Ruszam z Selimem z powrotem przez Stella Point. Potem, zamiast nową drogą jak reszta grupy, ruszamy w dół stromą trasą którą weszliśmy. Mijamy dużo osób, sprowadzanych przez trzymających ich pod ramię przewodników lub towarzyszy. Weszli ale teraz krucho z nimi, adrenalina zeszła, pozostało zmęczenie, senność i choroba wysokogórska. Mijamy chyba dwie osoby z naszej grupy. Ze zmęczenia nie poznają nas. Aby było szybciej i żeby nie trafić na ten cholerny skalisty stok z którym walczyliśmy w nocy, szybko zjeżdżamy na butach jak na nartach „na krechę” po zboczu. Jest szybciej ale i tak to trwa. Potem przez jakąś skalną dolinę, po zboczu gdzie nie ma i nie było nigdy żadnej ścieżki. W niektórych miejscach trzymamy się wystających kamieni a stopami wyszukujemy miejsca aby nie osunąć się wiele metrów w dół. Nie wiem gdzie jestem. Pojawia się wśród skał trzech Afrykanów. Co jest grane? Jeden z nich z trzymanego dzbanka nalewa coś do kubka i podaje mi. Sok z mango! Ktoś wysłał ich na poszukiwanie. Witaj w domu!
Po paru godzinach odpoczynku, zwijają nasze namioty a my ruszamy w dół. Po wyjściu z obozu, jesteśmy na skalistej równinie, przez chwilę widać coś, co można przy bujnej wyobraźni nazwać krętą drogą. Może jakieś wojskowe pojazdy lub quady dały by radę tędy przyjechać? Na poboczu widać dziwne, metalowe pojazdy. To „Kilimanjaro taxi” ! Jest to rodzaj metalowych podstaw na jednym kole pośrodku, na które kładzie się nosze z chorym. Do obsługi trzeba 2 lub 4 ludzi i można manewrować między kamieniami, w miejscach absolutnie nieprzejezdnych nieść.
My idziemy cały czas, aż do zmroku i bólu nóg, w dół. Pierwsze „kosodrzewiny” szlak już utwardzony ale kamienie co chwila. Potem pojawia się las deszczowy, ledwie idziemy, gdzie ten cholerny obóz?

Dzień 9 – 16 września Mweka Camp – Mweka Gate

poranek Mweka Camp 3100m. Pożegnanie tragarzy.
Od rana słychać po krzakach śpiewy. Camp jest duży i ostatni przed zejściem z Kili. Wszędzie afrykańscy towarzysze zegnają się ze swoimi podopiecznymi. Nasi też ożywieni. W namiocie- kantynie dokonujemy zwyczajową zrzutkę na napiwki dla ekipy ( 180 $ od każdego) oraz ustalamy co dostanie ekstra kuchnia bo starali się nadzwyczajnie. Każdy też ma osobną okazję wywdzięczenia się tym którzy wg nich się odznaczyli. Ja proszę Selima i wymieniam z nim serdeczny uścisk dłoni. Wzbogaca się o kilkadziesiąt tysięcy miejscowych szylingów a ja i tak mam wobec niego dług wdzięczności! Ktoś cichaczem daje innemu dolary które pomogą mu dokończyć studia. Wiem, że wygląda to dosyć protekcjonalnie ,lecz w przypadku takiej dysproporcji majątkowej, odkładamy niewczesne skrupuły na bok.
Niepotrzebny nam już sprzęt ( ja wracam do Europy, inni jadą na safari lub lecą na Zanzibar) zostawiamy do podziału na małym stosiku.
Potem pożegnania, tańce i rodzaj rapu w ich wykonaniu. Wywołują nas po imieniu a z niektórymi tańczą. Ja też jestem zaproszony i wywijam coś w rodzaju afrykańskiego kozaka. To już nie „cepeliada” lecz autentyczne pożegnanie!
Potem wielogodzinny marsz w dół przez las deszczowy, pierwsze opowieści ale nikt jeszcze się nie cieszy z wejścia na szczyt. W końcu po czterech godzinach koniec. Pierwsze samochody ( dwie karetki zbierające jakiś chorych) i pierwsze piwo.

Pełna integracja po zejściu z gór, 4challenge, Kilimandzaro, machame route-min
Pełna integracja po zejściu z gór.

Moshi. Wieczór w hotelu
Szkoda, że nie mamy fletu! Noc przed naszym wyruszeniem na Kili, brodaci, rudzi Irlandczycy głośno świętowali wejście i zejście z Góry. Zwieńczeniem była gra na flecie o 3 nad ranem.
My jesteśmy mniej hałaśliwi, teraz chyba dociera do na zwycięstwo. Jeszcze parę godzin temu były ważniejsze sprawy, pierwszy prysznic od prawie tygodnia a widok klapy sedesu wywoływał silniejsze bicie serca!
Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Jesteśmy zjednoczeni, lecz po powrocie do domu inni nas zrozumieją?
Czas na smakowanie wejścia. Każdy potem będzie rozważał, czy dostał to czego oczekiwał. A ja czy otrzymałem? Nie wiem, ale czuję się spełniony jak po pierwszym razie.

Piotr Cholewicki

Autor tekstu na wierzchołku Uhuru.-min
Autor tekstu na wierzchołku Uhuru.

Zobacz nasze wyprawy na Kilimandżaro:

Wyprawa Kilimandżaro 5895 m – Dach Afryki w 10 dni!

Wyprawa na Kilimandżaro 5895 m – Marząc o Zanzibarze

Trekking na Kilimandżaro 5895 m – Zimna lawa Boga Ngai

Wyprawa na Kilimandżaro 5895 m – Odkrywcy Czarnego Lądu

Wyprawa na Kilimandżaro 5895 m – Buszując w Serengeti

Wyprawa na Kilimandżaro 5895 m – Krater Ngorongoro

Wyprawy na Kilimandżaro 5895 m – zaplanuj Swoją przygodę – Jedź sam!